....jak to w zamieszaniu związanym z pakowaniem, ogarnianiem przed wyjazdem na urlop już zwyczajnie zmęczona, pozostawiłam dom tyle o ile, z nadzieją, że może skrzaty, elfy wypolerują mi domek na nasz powrót...i niestety rozczarowanie - podłoga jak była brudna tak została (i tu też pada moja kolejna teoria, a raczej malutka iskierka nadziei - to jednak w nocy w mojej szafie nie elfy zmniejszają mi ubrania, że rano są jakieś ciasne, shit!) Więc zaraz po urlopie, pranie, sprzątanie....Urlop, urlop, urlop.....minął wcale nie tak szybko jakbym się spodziewała, gdyż urlop nad morzem z moimi Panami - (jak ich kocham najmocniej na świecie, to....) nie należy do super relaksujących. Po wejściu na plażę - czyli jak tylko wbiliśmy parawan, rozłożyliśmy koce i chłopaki sprawdzili czy woda w tym roku nie zamraża im nóg (swoją drogą pierwszy raz Bałtyk był taki ciepły, od kiedy jeździmy) - pada nieśmiertelne pytanie - mamo masz coś do jedzenia - nie szkodzi, że przed chwilą zjedliśmy śniadanie. Przecież przeszliśmy przez las (jakieś 500 m) na plaże..No dobra, na takie pytanie - jestem nad jakąkolwiek wodą - przygotowana. Pół dnia (czyli dopóty, dopóki mam jedzenie) mija miło i spokojnie -ja czytam książkę, a chłopaki szaleją na plaży. Ale w końcu nadchodzi ta chwila, kiedy trzeba wybrać się na jakiś obiad - mój super wspaniałomyślny mąż, abym też miała wakacje zarządził, że jemy na mieście - tylko, że wyobraźcie sobie 4 osoby, które chcą jeść kompletnie co innego - masakra - i to, jak co roku jest punktem zapalnym naszych wyjazdów (kur...., szybciej bym coś ugotowała, mniej stresu by mnie to kosztowało, niż chodzenie po nadmorskiej miejscowości próbując wszystkich zadowolić). Mój mężulek stwierdził, że jest nad morzem i będzie jadł rybę, i był wielce zbulwersowany, że my chcemy coś innego - bo wg niego kto je pierogi nad morzem????? Otóż - ja!!! Trzeciego dnia nie mogłam potrzeć na frytki, Kacper chciał jeść codziennie pulpety, a Marcel...hmm - on generalnie w ogóle nie miał potrzeby jedzenia....I tak każdego dnia. ,,Pełen relaks" Ale przeżyłam i z radością wróciłam do domu.... Ale nie było tak źle, tylko posiłki to masakra, reszta jakoś przeszła - poznałam nowości w drinkach - otóż Panie ze Śląska częstowały mnie drinkami - wódka z....wodą truskawkową....ciekawe doznania (brrr, dalej na samą myśl mnie telepie) - ale na pewno więcej nie powtórzę ;-) Miałam też chwile dla siebie, bez jęczydełek - rano zanim oni otworzyli oczka - biegłam sobie na plaże - i tam biegałam...żartuję....raczej podbiegałam od falochronu do falochronu - i na kompletnie pustej plaży - mogłam przećwiczyć moje ćwiczenia rozciągające. Nieważne jak to nieporadnie wyglądało, przecież nikt mnie nie widział, a mi wydawało się, że na takiej super pięknej plaży, nie może to wyglądać źle. Ha. i z czystym sumieniem, po południu pochłaniałam gofra. Drugi tydzień, to jezioro, wędkowanie (a raczej 90% rozplątywanie żyłem w wędkach chłopaków) i spacery dookoła jeziora połączone z szybkim grzybobraniem. Dzisiaj już jestem w pracy, po południu idę po przerwie na rurki, boję się, że wszystko zapomniałam...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz